13 stycznia br. ujęto Joannę S., okrzykniętą „najbardziej poszukiwaną Polką na świecie” podejrzana o organizację piramidy finansowej. Doniesienia prasowe wskazują na to, że straty oszukanych osób mogą wynosić ponad 300 mln zł, a niektóre źródła twierdzą, że kwota ta wynosi około miliarda złotych. W śród poszkodowanych znajdują się znani aktorzy i politycy z Polski, Szwecji a nawet z USA. Sprytna oszustka od kilku lat skutecznie wymykała się organom ścigania należącym do 190 państw. Ostatecznie przed polski wymiar sprawiedliwości doprowadził ją polski detektyw. Obecnie Joanna S. Przebywa w warszawskim areszcie.
Co ma wspólnego sprawa Joanny S. z tokenizacją sztuki? Aby odpowiedzieć na to pytanie należy najpierw przyjrzeć się temu w jaki sposób dali się nabrać możni sławni tego świata. Cały szwindel opierał się ponoć na inwestycjach na rynku sztuki. Joanna S. Rozpoczęła swoją karierę w Szwecji, otwierając tam galerię sztuki. W 2018 r. podobno nawet znalazła się w pierwszej dziesiątce najlepiej zarabiających tam osób a jej działalność szybko rozprzestrzeniała się poza Szwecję.
Jaki był jej model biznesowy? Prosty w odbiorze: inwestycja „z gwarantowanym zyskiem”. Inwestor kupował działo sztuki, które Joanna S. Wstawiała w swoich galeriach by po pewnym czasie je odkupić je od niego po wyższej cenie. Wszystko wyglądało solidnie, gdyż na otwarciach kolejnych galerii brylowali celebryci którzy również inwestowali uwiarygodniając całe przedsięwzięcie. Sama Joanna była właścicielką kilku galerii sztuki (i w Dubaju i w Miami), posiadała szeroką wiedzą w tej dziedzinie oraz rozległe kontakty wśród artystów. Cały biznes opierał się więc na zaufaniu do człowieka.
Aż pewnego pięknego dnia Joanna S. zniknęła. Co się stało? Już sam gwarantowany zysk z inwestycji oferowany przez podmiot nie będący bankiem powinien wzbudzać podejrzenia, lecz poza tworzeniem piramidy finansowej, Joanna S. miała ponoć na sumieniu również inne grzechy.
Inwestorzy kupowali u niej głównie rzeźby, które oglądali wcześniej wyłącznie w katalogu. Byli przekonywani o tym, że transport byłby skomplikowanym i drogim przedsięwzięciem, a dzieła i tak miały przecież zostać odsprzedane po upływie uzgodnionego czasu. Nabyte rzeźby pozostawały pod pieczą Joanny S. a kupujący otrzymywali jedynie umowę oraz wydany przez nią certyfikat autentyczności dzieła. Po wybuchu afery mocno zaniepokojeni inwestorzy próbowali ustalić gdzie dokładnie znajdują się zakupione przez nich dzieła sztuki. Bez skutku. Rzeźby z katalogu mogły równie dobrze nigdy nie powstać.
Z doniesień prasowych wynika, że Joanna S. najprawdopodobniej nie płaciła również autorom i obracała dziełami sztuki, które nie były jej własnością. Po wszystkim, inwestorzy zostali z niczym.
Pomimo w/w afery rynek dzieł sztuki nie zanikł wciąż znajdują się chętni kupujący je w celach inwestycyjnych. Sprawa Joanny S. pokazuje jednak, że istnieje pole do poprawy bezpieczeństwa takich inwestycji z wykorzystaniem powszechnie dostępnej technologii.
Czy technologia blockchainu a konkretnie NFT mogą stanowić zabezpieczenie interesów inwestorów?
Joanna S. Rozdawała swoim klientom „certyfikaty autentyczności”, które tak naprawdę nie były żadnym zabezpieczeniem ich interesu. Głównie z tego powodu, że produkowała je sama Joanna S. W tym miejscu zachęcam do wykonania eksperymentu myślowego i wyobrażenia sobie jak wpłynęłyby na sytuację inwestorów certyfikaty niosące za sobą rzetelną informację. Na pewno nie uchroniłyby przed przepłaceniem za dzieło sztuki, lecz mogłyby świadczyć a) o tym, że zostało ono wykonane przez danego artystę, b) o tym kto jest jego właścicielem.
Opinię publiczną na razie elektryzuje głównie spekulacyjny aspekt NFT (czym są NFT starałam się wyjaśnić już w poprzednim poście: https://celejowska.pl/czy-nft-jest-poza-prawem/). Internetowy świat obiegają historie osób które z dnia na dzień zyskały bajeczną fortunę z powodu wzrostu wartości NFT kupionych za bezcen. Entuzjaści piszą podręczniki i głoszą nową prawdę nadejścia ery krypto. Z drugiej strony pojawia się fala krytyki (no bo jak to, zarobek bez pracy?) osób wskazujących na to, że całe zamieszanie nie ma najmniejszego sensu, a wszystko co teraz obserwujemy to bańka, która pęknie i nic nie zostanie. Wobec tych emocjonujących postaw, publiczności może umknąć niezwykle istotny aspekt NFT jakim jest możliwość wykorzystania związanej z nimi technologii w sposób inny niż spekulacja.
Jak mogę mieć pewność, że nabywane przeze mnie dzieło zostało stworzone przez danego autora? Z użyciem NFT będzie to bardzo proste. Wystarczy, że autor za każdym razem, gdy wystawi na sprzedaż jakieś dzieło, powiąże z nim NFT. Nabywca kupując to dzieło równocześnie nabywa związane z nim NFT. Każdą transakcja dotycząca danego NFT jest zapisana w sieci blockchain i ogólnie dostępna. Nie ma możliwości podrobienia dokumentów czy zhakowania systemu. Zamiast czasochłonnego i drogiego audytu praw do dzieła w które zamierzamy zainwestować, wystarczy dostęp do Internetu i sprawdzenie czy zgadza się ID autora. W związku z tym, istotne aspekty inwestycji pozostaną pewne i wolne od oszustw. Tę sama regułę można stosować również w transakcjach obejmujących zakup dzieła od podmiotu innego niż jego twórca (który może być martwy od setek lat). Wystarczy zamienić autora na instytucję, która swoją renomą gwarantuje, że nabywane dzieło jest wolne od wad prawnych. NFT byłoby w takim wypadku mintowane z udziałem takiej instytucji (np. domu aukcyjnego). Dodatkowo, NFT może być związane nie tylko z plikiem przedstawiającym dzieło. Można do niego również przypisać plik zawierający szereg postanowień umownych stosowanych do transakcji w aspektach wykraczających poza smart contract na blockchainie, które mogą dotyczyć np. udzielonych licencji (np. umożliwiających używanie utworu na swojej stronie internetowej, czy umieszczanie go na koszulkach).